poniedziałek, 15 marca 2010

Uniwersalny Umysł - opowiadanie z morałem

Obudziłem się rano. Zegar wskazywał siedemnaście minut po dwunastej. O w pół do pierwszej wiedziałem już, która jest godzina. Za dziesięć dwunasta. Trzeba będzie skorygować te czterdzieści minut pośpiechu, bo połowę życia będę liczył faktyczny czas. Ucisk żołądka i swędzenie każdej poszczególnej cebulki włosowej przypomniały mi, że wczoraj wróciłem dziś nad ranem. A może nawet rano. Przez myśl przeszło mi przekleństwo pod adresem Swarożyca, któren nie zamierzał skierować swoich promieni gdziekolwiek poza moje okno a tym samym – moje oczy.
Uszu moich dobiegł zgiełk nie całkiem nastrojonej gitary, Hammondów, jazzowego bębnienia i przepitego głosu. Wyraźnie głosu Osy.

I was doin’ time in the Universal Mind
I was feelin’ fine.


Zlokalizowanie źródła nie zajęło mi dużo czasu. Wyłączenie wzmacniacza już trochę dłużej. WASP zdążył dojęczeć zwrotkę i jęczał właśnie swoją refrenową mantrę przy niesamowitym zgiełku reszty zespołu, który zmiażdżyłby większość ludzi w tej sytuacji, a który na mnie nie zrobił większego wrażenia.

I’m a freedom Man, I’m a freedom Man
That’s how lucky I am.


Hell yeah. Za głośno. Sąsiedzi się wkurwią za puszczanie muzyki tak wcześnie rano. Po jakiejś minucie doszło do mnie, że przecież, do cholery jest dwunasta, więc mogę, a skoro nie obudził mnie nalot jakichkolwiek służb mundurowych – wyłączając Vietkong masakrujący mnie w nocy, choć można przyjąć że był równie realny co pięciogłowy słoń ze swastyką na dłoni wpieprzający pączki podawane mu przez mysz w przepasce biodrowej – to im nie przeszkadza. Włączyłem wzmacniacz. Fakt zaczęcia się piosenki od nowa nie zdziwił mnie zbytnio. Ostatnio często słuchałem piosenek w zapętleniu, po dwadzieścia, trzydzieści razy.

I was turning keys, I was setting people free
I was doin’ alright.


Then you came-a-fuckin-long. You mother-fuckin-fucker. Domruczałem sobie sam, nie całkiem zgodnie z tekstem piosenki, zbierając się powoli z łóżka żeby zrobić cokolwiek z, skądinąd monotonnym już, Uniwersalnym Umysłem. Ta. Komputer musiał tak chodzić odkąd wróciłem. Goddamit, niech leci. Wyłączyłem tylko zapętlenie. Spojrzałem w lustro w przedpokoju. Przydałaby się mała ablucja. I te jebane zmarszczki. Papierosy niszczą człowieka. Jęczący zdawał się dopasować do mojego stanu, bo zaczął wrzeszczeć.

Went to the mirror in the bathroom, look!
She’s coming in here!


Pewnie, stary, pewnie. Powiedz mi tylko, po chuj się tak drzesz. Sam nie wiem, czemu rozmawiam z wokalistami. Nie jeden raz już prowadziłem długie dialogi z głosem dawno zmarłego, bądź zmarłego niedawno, bądź mającego dopiero umrzeć kretyna ze zdartym gardłem traktującym mikrofon jak lody na patyku tudzież narzędzie do wywrzaskiwania w nie całej swej nienawiści wobec świata, ludzi, gitar i Dicka Chenneya. Nawet nie wiem, kim jest Dick Chenney. Może tak po prostu powiedziałem, żeby brzmiało forejnersko. Doszło nawet do tego, że zadawałem odpowiednie pytanie pod odpowiednią odpowiedź, niektóre z piosenek znając już na pamięć. Czy jestem wariatem? Podobno wariaci gadają sami ze sobą, a gadać z elektronami które dzięki przemyślnym połączeniom, tranzystorom i wzmocnieniu zmieniają się w dźwięk to jak gadać z samym sobą. Myśl ta zaprzątała mi głowę dość długo, bo wokalista skończył już opisywać swoje gierki, jego zaproszenie do wspólnego biegu też przeszło bez echa. Za to żołądek mój namawiał do wspólnego przejścia się w prawo, za magiczne drzwi wielkiego Kübela.

We came down the rivers and highways
We came down from forests and fall.
We came down from Carson and Springfield
We came down from Phoenix enthralled.


Oni stamtąd przybyli. Co ja mogę powiedzieć? Skąd ja przyszedłem? Tak, skąd przyszedłem teraz to wiem. Ale skąd przyszedłem globalnie? Co sobą prezentuję? Stoję jak kretyn przed lustrem wgapiając się w drzwi przed sobą za sobą. Dzień w dzień, gapię się tak bez celu w te drzwi. Potem odchodzę od lustra, idę do kuchni i robię sobie herbatę. Bez cukru. Zbyt leniwy jestem na to. Od święta kawę. Śniadań nie jadam, nie trawię ich, wyrzucam z siebie. Wypijam do połowy i odstawiam na parapet, idę do pokoju i resztę dnia wgapiam się bez sensu w ekran komputera. Od święta książki. Moja znajomość angielskiego ogranicza się powoli do poziomu komentarzy Mexicanos z Jutjuba. A może pierdolnąć sobie w łeb? Zawsze jakaś rozrywka.

Dead cats, dead rats
Thinks you’re an aristocrat
Crap, that’s crap.


Dzięki, stary. W tym momencie przypominam sobie anegdotkę o Japsach próbujących sprzedać Angolom karpie, zachwalając je jako Best crap in Japan whole. Krótki uśmiech rozjaśnia moje lico, by zaraz ustąpić miejsca grymasowi gniewu oraz nieumiarkowania w klęciu i przeklinaniu. Kurwa, moja kawa. Nie mam pojęcia kto, jak gdzie i kiedy – choć główny podejrzany właśnie zadał sobie pytanie – rozsypał mi nową kawę po całej pieprzonej kuchni. Zbierać ją – no bo nowa i szkoda, czy zamieść ją i wypierdolić – bo i tak się nie nadaje do spożycia? Wybrałem to pierwsze połączone z tym drugim. Czyli zamiotłem i wrzuciłem do pudełka. A chuj, przecież i tak zalewam wrzątkiem, to bakterie zginą. A jak nie to i tak chuj.

Now once I had a little game
I liked to crawl back to my brain
I think you know the game I mean
I mean the game called “go insane”!


Oszaleć w dzisiejszych czasach nie tak łatwo. Wszędzie dookoła reklamy, szum, pęd, szaleństwo. Kiedy wszyscy są wariatami, wariatem zostaje okrzyknięty normalny. A prawdziwy wariat to wariat do kwadratu. Spotęgować wariactwo to już matematyka wyższa. Czemu do chuja zawsze myślę na tak pojebane tematy? Czy nie mogę przejmować się czymś normalnym, ja wiem, wynikami trzeciej kolejki? Kogo w dzisiejszych czasach obchodzą choroby umysłowe? Nie, no jasne, obchodzą, ale raczej jako temat do wyśmiania niż do przestudiowania. Chory świat.

Z głośnika dobywały się dźwięki solówki, której nie sposób zapisać. Przenikała moje ciało na wskroś. Wspinała się po kręgosłupie do podwzgórza, by następnie przeniknąć do kory mózgowej. Gdy zmieniła się w jakieś kosmiczne interludium ośrodek koordynacji ruchowej zawarty w uchu zmusił moje ręce i nogi do niekontrolowanych wyrzutów w przestrzeń, skutkujących zbiciem kubka, przewróceniem krzesła i złamaniem małego palca u lewej nogi. To mnie orzeźwiło. Rozejrzałem się dookoła. Stałem przed lustrem patrząc się w bliżej nieokreślony punkt. Spojrzałem na zegarek. Trzynasta dziesięć. Przestawiłem, czy nie?

4 komentarze:

  1. i'm kind of speechless, Dan told me you wrote an awesome piece, but this is more than I've expected...

    OdpowiedzUsuń
  2. And still, he claims it's crappy. Get a grip, dude.

    OdpowiedzUsuń
  3. And still, it's crappy. I don't like my stuff 'cause it's never written the way I have it in my head.

    OdpowiedzUsuń