sobota, 27 marca 2010

Black Polished Chrome

He came to our homeroom party and played records
And when he left in the hot noon sun and walked to his car
We saw the chooks had written F‑U‑C‑K on his windshield
He wiped it off with a rag and smiling cooly drove away
He's rich.
Got a big car.

czwartek, 25 marca 2010

Powstanie wegierskie

W roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym wybuchło powstanie Węgrów żyjących pod panowaniem austriackim. Chcieli własnego państwa, naturalnie. Wtedy ogólnie był czas zrywów narodowych, Wiosna Ludów, zdaje się. Otóż ci Madziarzy potrzebowali pomocy. Byli ciemiężeni przez Austriaków, zero oficerów, organizacja kiepska, a trzeba było jakoś to powstanie porządnie przeprowadzić. Przybyli więc dowódcy z innych krajów, między innymi z Polski. Józef Bem przybył. Dowodził na ten przykład obroną Budapesztu. Wtedy też pokazał swój talent genialnego konstruktora. Zachciało mu się oddać urynę. Nie chciał jednak czynić tego gdy patrzeli na niego Austriacy. Lać naprzeciwko pięciu tysięcy pedałów – zapewne nieprzyjemne uczucie. Poszedł do drzewa i je wydrążył. Pisuar zrobił. Pierwszy na świecie. Węgrzy jak to zobaczyli, to oszaleli z radości i wydrążyli w ten sposób wszystkie drzewa w promieniu dziesięciu kilometrów od Budapesztu. Ma się rozumieć, Budapeszt padł tym samym, no bo był niebroniony. Bem popłakał się i z żałości uciekł do Turcji.

Kiedy przybył do Stambułu, od razu poszedł do sułtana. To taki ich król, tylko na głowie zamiast korony ma ręcznik. Ów sułtan oznajmił Józiowi, że owszem, bardzo proszę i jak najbardziej, bitte-dritte – rozumiecie, łamanym językiem rozmawiali, bo kto w końcu zrozumie Turka – niech zostanie i służy Wielkiej Porcie, ale musi się na Islam nawrócić. Tu był haczyk – nawrócenie się na wiarę Mahometa to nie takie hop-siup. Trzeba otóż ogolić całe ciało i tak chodzić przez dwa lata, goląc się codziennie. Nawet rzęsy golili. Dopiero potem można przyjąć nowe imię i zostać uznanym za muzułmanina. Zwłaszcza jest to przestrzegane w Turcji, stąd zresztą powiedzenie – goły jak święty turecki. Udało mu się to, nawiasem mówiąc, przeszedł nawet próbę wody – polegającą na wypiciu wody z dziesięciometrowej studni, znajdując się w jej wnętrzu.

Taka mała dygresja, ale ważne jest wszak co działo się na Węgrzech. Gdy przyszli Rosjanie – bo trzeba wiedzieć, że Car przyszedł na pomoc Arcyksięciu – i zobaczyli te drzewa, to oszaleli całkiem zupełnie. Wiadomo, przyszli z Syberii, gdzie drzew nie ma, to nie wiedzieli co to jest. Za namową oficerów spalili więc rzeczone. Gdy za jakiś czas przyszli Węgrzy, złapali się za głowę widząc pogorzelisko. Krzyknęli tylko „O ja pierdolę” i zrobili w tył zwrot. Do Bukaresztu sobie poszli. Nawiasem mówiąc, to musiało pięknie brzmieć, takie zgodne „ojapierdolę” z dziesięciu tysięcy gardeł.

Przybyli do Bukaresztu, zobaczyli łabędzie. Bardzo cenili sobie te ptaki i nawet chyba jednego w herbie mieli. Albo to nie oni. W każdym razie, zasiedli nad brzegiem jeziora i spoglądali na łabędzie. A po drugiej stronie siedzieli Rumuni. Żeby dopełnić wszystkiego, przyjechała polska wycieczka. Radziwiłłowie sobie przyjechali porzucać chleb. Mieli takie świetne katany japońskie, że to raz się machnie i już chleb pokrojony. Rzucili quoque łabędziom, Rumuni byli jednak szybsi. Zjedli chleb. Dla królewskich ptaków nic nie zostało, więc wzbiły się w niebo zamiarem odlecenia dokądś, nie miały jednak siły i spadły martwe. Węgrzy wyrwali katanę Radziwiłłowi i popełnili zbiorowe seppuku jedną kataną.

Głupio jednak zrobili, bo zabili się nie patrząc w niebo. A na niebie była wtedy kometa. Z tego ciała niebieskiego spadła pierwsza w świecie zapalniczka. Spadła na kobietę, stąd nazwa, nawiasem mówiąc, lecz odkąd amerykanie przejęli produkcję kopii tego sprzętu, to zamerykanizowali nazwę i przemianowali na Zippo. Wcześniej jednak zajmowali się tym Finowie. Wiecie tacy mali, wyglądają jak Mongołowie. Lapończycy, ma się rozumieć. Otóż Finowie świetni byli w sprawach metalowych. Do dziś są, ale to odbiega od tematu. Zrobili sto tysięcy ton zapalniczek typu Zippo i sprzedali je, zaś oryginał umieścili w katedrze w Akwizgranie, gdzie spoczywa po dziś dzień.

wtorek, 23 marca 2010

Co się stało?

Kurwa. Jednak nie przestawiłem. Czyli 12.30. Czas zebrać się w sobie. Uprzątnąłem pokój, wrzucając wszystko do szafy. Kolejne pół godziny w popłochu szukałem zeszytu. Znalazłem go wreszcie pod pralką. Długopisu nie szukałem długo, prawie od razu znalazłem go w lodówce, między masłem a serem. Co prawda, zanim zaczął pisać to zapomniałem, co chciałem napisać, ale grunt, że znalazłem. Muzyczny odtwarzacz zaczął grać rytmy jakby bardziej swojskie jakby. Chociaż nie, swojski był tylko tekst, rytmy i muzyka ogólnie była jakimś kakofonicznym miksem.

Co się stało z naszą klasą? -
Pyta Adam w Tel-Avivie.
Rozjebała ją rakieta
Wystrzelona przed pościgiem.


A no tak. To już wiem kto, co i czemu lubię ten utwór. Kawałek. W sumie lubię większość. Muzykę lubię. Nie ma dla mnie znaczenia, choć potrafię wychwalać pod niebiosa geniusz tego czy owego kompozytora Muzyki przez duże eM, czyli klasycznej, to za pięć minut dobre elektro może mi rozkurwiać sufit, by za chwilę ustąpić bluesowi, któren upadnie pod naporem terrorcore. Muzyka jest jedynym pięknem na tym świecie. Jedyną rzeczą, dla jakiej warto żyć, dla jakiej warto zginąć. Na pogrzebie zagrajcie mi czwartą część „Nowego Świata”. Muzyką da się wyrazić wszystko, muzyką da się opisać każdy element świata. For the Music is your only friend. Tak, zdecydowanie until the end. Nic nie zmieni tego faktu, choćbyście morze wypili, góry zjedli, a ogniem się zadławili. Koniec, Muzyka.

Cała klasa w strzępach leży
Trafiona z helikoptera.
Tu są ziemie Izraela,
Nic nie waż się siać tu i niczego nie zbieraj.


Stałem więc z zeszytem w ręce lewej a długopisem w prawej, starając sobie przypomnieć, co chciałem stworzyć. Chyba nic. Chyba chciałem tylko zapisać jakąś przemądrą myśl. Tak mądrą, ze aż zapomniałem, co to było. Chyba jestem prokrastynatą. Prokrastynacja. Straszne słowo. Okropnie bliskie „kastracji”. A znaczy w sumie to samo, bo niemożność działania. Potworne uczucie, wynajdywać sobie setki zajęć, byle nie robić tego, co ma się robić. Tu zresztą byłoby pół biedy, problem w tym, że jednocześnie człowiek zdaje sobie sprawę, że marnuje czas. Że zamiast tworzyć coś produktywnego, zapisuje bzdurne wywody o tramwajach na Syberii tudzież innych, kompletnie nikomu nie potrzebnych rzeczach celem nierobienia prezentacji maturalnej.

Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał
Wrogów poszukam sobie sam.
Dlaczego, kurwa mać, bez przerwy
Poucza ktoś w co wierzyć mam?


Hm. Jakby się zastanowić, niegłupie. Pan Andrzej śpiewał niegłupią piosenkę. Ta myśl wprawiła mnie w lekką zadumę połączoną z melancholią nie bez lekkiej nuty wesołości wszakże. Czymże jest jednak wesołość? Niczym nie jest, jest ulotna, efemeryczna jak sam skurwysyn. Nic pewnego na tym świecie. No, dobra, jest śmierć. Ona nie jest efemeryczna. No i muzyka, też zostaje. ALE. Śmierć. Nic poza nią, niestety. Czy może na szczęście? Write in comments, there’s a link on a dubillydoo.

Myślisz może, że więcej coś znaczysz
Bo masz głowę, dwie ręce i chęć?
Twoje miejsce na ziemi tłumaczy:
Zaliczona matura na pięć!


Kiedyś nie lubiłem tej piosenki. Do czasu, gdy matura zawisła nade mną i poznałem, jakimż jest gównem. I do niczego niepotrzebna, choć potrzebna do wszystkiego. Borze ty mój zielony. Wiosna. Wiosna nadeszła i duch mój uciec chce do tych pól zielonych, do tych lasów ciemnych kędy gdzieniegdzie przemykają jeszcze duchy dawnych dni. Ku-rwa! Nie ma tych lasów już przecież! Rozjebane, wszystkie! Co do jednego je zniszczyli. Powycinali, zaśmiecili. Kiepsko.

Była już godzina szesnasta. Ja wciąż nie zjadłem obiadu, wciąż stałem to tu, to tam, wciąż robiłem nic. Niestety, nie było to Nic. Bo zrobić Nic, Nicość doskonałą to nie takie proste. Tak, ta fraza jest ściągnięta z Lema. Totalnie. Bo kocham Lema i czytać. Jednakowoż dzień ten miał się już ku końcowi, a ja patrzyłem tępo na zbity kilka godzin temu kubek nie mając nawet pomysłu co z nim zrobić. Awruk.

środa, 17 marca 2010

Takie tam

Kto bez googlania powie mi, czyj to utwór? :P

Obdaruj, Muzo, Twego ucznia
Czarem wieczornej kurtyzany,
Ażebym miał, nim zabrzmi jutrznia
Kształt Twej bytności zapisany.
Wargom mym podaj pierś kokoty,
Jaką śni więzień w kazamatach
I biodra w takie wpraw obroty
Bym do roboty ręce zatarł.

Nie oddaj mi się bez przekory,
Podrażnij mnie, lecz nie za długo,
Żeby zbyt łatwo me utwory
Przedwczesną nie trysnęły strugą.
Niechaj chłopięca w nich nerwowość
Drży z niepewności i pragnienia,
Niech z trudem się dobywa słowo
Opisujące jęk spełnienia.

Z gęsi sarmackiej moje pióro,
Które łacińską żądzą ostrzę.
Ocieka tłuszczem, pachnie skórą
I pryska, kiedy się rozzłoszczę.
Inkaust z krwi i okowity,
Z patoki złości, z pieszczot kropel
Tylko przy tobie z piórem zżyty
Nie ścina się w jałowy sopel.

Córką pamięci jesteś - wiem ja,
A tyle wierszy się pamięta,
Że krzykną zaraz mądre gremia
Która skąd fraza jest ściągnięta.
Lecz chociaż tylu wielkich znałaś
Upodobania i zachcianki -
Może i ja z Twojego ciała
Dobędę szczery dreszcz kochanki.

Tylko się pierwszy raz daj objąć
A niech już sobie krytyk kracze!
Choć mnodzy wciąż to z Tobą robią -
Wszak każdy robi to - inaczej...
Tylko się pierwszy raz daj objąć
A niech już sobie krytyk kracze!
Choć mnodzy wciąż to z Tobą robią,
Daj wierzyć - zrobię to inaczej...

poniedziałek, 15 marca 2010

Uniwersalny Umysł - opowiadanie z morałem

Obudziłem się rano. Zegar wskazywał siedemnaście minut po dwunastej. O w pół do pierwszej wiedziałem już, która jest godzina. Za dziesięć dwunasta. Trzeba będzie skorygować te czterdzieści minut pośpiechu, bo połowę życia będę liczył faktyczny czas. Ucisk żołądka i swędzenie każdej poszczególnej cebulki włosowej przypomniały mi, że wczoraj wróciłem dziś nad ranem. A może nawet rano. Przez myśl przeszło mi przekleństwo pod adresem Swarożyca, któren nie zamierzał skierować swoich promieni gdziekolwiek poza moje okno a tym samym – moje oczy.
Uszu moich dobiegł zgiełk nie całkiem nastrojonej gitary, Hammondów, jazzowego bębnienia i przepitego głosu. Wyraźnie głosu Osy.

I was doin’ time in the Universal Mind
I was feelin’ fine.


Zlokalizowanie źródła nie zajęło mi dużo czasu. Wyłączenie wzmacniacza już trochę dłużej. WASP zdążył dojęczeć zwrotkę i jęczał właśnie swoją refrenową mantrę przy niesamowitym zgiełku reszty zespołu, który zmiażdżyłby większość ludzi w tej sytuacji, a który na mnie nie zrobił większego wrażenia.

I’m a freedom Man, I’m a freedom Man
That’s how lucky I am.


Hell yeah. Za głośno. Sąsiedzi się wkurwią za puszczanie muzyki tak wcześnie rano. Po jakiejś minucie doszło do mnie, że przecież, do cholery jest dwunasta, więc mogę, a skoro nie obudził mnie nalot jakichkolwiek służb mundurowych – wyłączając Vietkong masakrujący mnie w nocy, choć można przyjąć że był równie realny co pięciogłowy słoń ze swastyką na dłoni wpieprzający pączki podawane mu przez mysz w przepasce biodrowej – to im nie przeszkadza. Włączyłem wzmacniacz. Fakt zaczęcia się piosenki od nowa nie zdziwił mnie zbytnio. Ostatnio często słuchałem piosenek w zapętleniu, po dwadzieścia, trzydzieści razy.

I was turning keys, I was setting people free
I was doin’ alright.


Then you came-a-fuckin-long. You mother-fuckin-fucker. Domruczałem sobie sam, nie całkiem zgodnie z tekstem piosenki, zbierając się powoli z łóżka żeby zrobić cokolwiek z, skądinąd monotonnym już, Uniwersalnym Umysłem. Ta. Komputer musiał tak chodzić odkąd wróciłem. Goddamit, niech leci. Wyłączyłem tylko zapętlenie. Spojrzałem w lustro w przedpokoju. Przydałaby się mała ablucja. I te jebane zmarszczki. Papierosy niszczą człowieka. Jęczący zdawał się dopasować do mojego stanu, bo zaczął wrzeszczeć.

Went to the mirror in the bathroom, look!
She’s coming in here!


Pewnie, stary, pewnie. Powiedz mi tylko, po chuj się tak drzesz. Sam nie wiem, czemu rozmawiam z wokalistami. Nie jeden raz już prowadziłem długie dialogi z głosem dawno zmarłego, bądź zmarłego niedawno, bądź mającego dopiero umrzeć kretyna ze zdartym gardłem traktującym mikrofon jak lody na patyku tudzież narzędzie do wywrzaskiwania w nie całej swej nienawiści wobec świata, ludzi, gitar i Dicka Chenneya. Nawet nie wiem, kim jest Dick Chenney. Może tak po prostu powiedziałem, żeby brzmiało forejnersko. Doszło nawet do tego, że zadawałem odpowiednie pytanie pod odpowiednią odpowiedź, niektóre z piosenek znając już na pamięć. Czy jestem wariatem? Podobno wariaci gadają sami ze sobą, a gadać z elektronami które dzięki przemyślnym połączeniom, tranzystorom i wzmocnieniu zmieniają się w dźwięk to jak gadać z samym sobą. Myśl ta zaprzątała mi głowę dość długo, bo wokalista skończył już opisywać swoje gierki, jego zaproszenie do wspólnego biegu też przeszło bez echa. Za to żołądek mój namawiał do wspólnego przejścia się w prawo, za magiczne drzwi wielkiego Kübela.

We came down the rivers and highways
We came down from forests and fall.
We came down from Carson and Springfield
We came down from Phoenix enthralled.


Oni stamtąd przybyli. Co ja mogę powiedzieć? Skąd ja przyszedłem? Tak, skąd przyszedłem teraz to wiem. Ale skąd przyszedłem globalnie? Co sobą prezentuję? Stoję jak kretyn przed lustrem wgapiając się w drzwi przed sobą za sobą. Dzień w dzień, gapię się tak bez celu w te drzwi. Potem odchodzę od lustra, idę do kuchni i robię sobie herbatę. Bez cukru. Zbyt leniwy jestem na to. Od święta kawę. Śniadań nie jadam, nie trawię ich, wyrzucam z siebie. Wypijam do połowy i odstawiam na parapet, idę do pokoju i resztę dnia wgapiam się bez sensu w ekran komputera. Od święta książki. Moja znajomość angielskiego ogranicza się powoli do poziomu komentarzy Mexicanos z Jutjuba. A może pierdolnąć sobie w łeb? Zawsze jakaś rozrywka.

Dead cats, dead rats
Thinks you’re an aristocrat
Crap, that’s crap.


Dzięki, stary. W tym momencie przypominam sobie anegdotkę o Japsach próbujących sprzedać Angolom karpie, zachwalając je jako Best crap in Japan whole. Krótki uśmiech rozjaśnia moje lico, by zaraz ustąpić miejsca grymasowi gniewu oraz nieumiarkowania w klęciu i przeklinaniu. Kurwa, moja kawa. Nie mam pojęcia kto, jak gdzie i kiedy – choć główny podejrzany właśnie zadał sobie pytanie – rozsypał mi nową kawę po całej pieprzonej kuchni. Zbierać ją – no bo nowa i szkoda, czy zamieść ją i wypierdolić – bo i tak się nie nadaje do spożycia? Wybrałem to pierwsze połączone z tym drugim. Czyli zamiotłem i wrzuciłem do pudełka. A chuj, przecież i tak zalewam wrzątkiem, to bakterie zginą. A jak nie to i tak chuj.

Now once I had a little game
I liked to crawl back to my brain
I think you know the game I mean
I mean the game called “go insane”!


Oszaleć w dzisiejszych czasach nie tak łatwo. Wszędzie dookoła reklamy, szum, pęd, szaleństwo. Kiedy wszyscy są wariatami, wariatem zostaje okrzyknięty normalny. A prawdziwy wariat to wariat do kwadratu. Spotęgować wariactwo to już matematyka wyższa. Czemu do chuja zawsze myślę na tak pojebane tematy? Czy nie mogę przejmować się czymś normalnym, ja wiem, wynikami trzeciej kolejki? Kogo w dzisiejszych czasach obchodzą choroby umysłowe? Nie, no jasne, obchodzą, ale raczej jako temat do wyśmiania niż do przestudiowania. Chory świat.

Z głośnika dobywały się dźwięki solówki, której nie sposób zapisać. Przenikała moje ciało na wskroś. Wspinała się po kręgosłupie do podwzgórza, by następnie przeniknąć do kory mózgowej. Gdy zmieniła się w jakieś kosmiczne interludium ośrodek koordynacji ruchowej zawarty w uchu zmusił moje ręce i nogi do niekontrolowanych wyrzutów w przestrzeń, skutkujących zbiciem kubka, przewróceniem krzesła i złamaniem małego palca u lewej nogi. To mnie orzeźwiło. Rozejrzałem się dookoła. Stałem przed lustrem patrząc się w bliżej nieokreślony punkt. Spojrzałem na zegarek. Trzynasta dziesięć. Przestawiłem, czy nie?

sobota, 13 marca 2010

Windy

Ostatnio jechałem windą. W sumie ciągle jeżdżę. Jest jedna bardzo, ale to bardzo wkurwiająca rzecz w tych windach. Masa ludzi, którzy wsiadając mówią „dzień dobry”. A na cholerę mi wasz dzień, a zwłaszcza informacja, że jest dobry? Jak do autobusu wchodzicie, to też „dzieńdobrujecie”? Ale to jeszcze nic. Wychodząc mówią „dziękuję i dowidzenia”. Za co dziękujesz? Czy ja jestem windowy, który cię podwiózł? Za grosz indywidualności. Co jeszcze gorsze, traktują one windy jak twór człowieka, czy nie wiem co. Wciskają te klawisze przyciski. I nawet klawisz przycisk zamykania drzwi. Kurwa! Czy oni nie wiedzą, że biedni Zulusi i Hotentoci w pocie czoła wydobywają te windy z przepastnych przepaści... wróć. Z przepastnych szybów w Górach Smoczych tudzież Śnieżnych, choć w Śnieżnych jest tylko jedna kopalnia. Czy nie wiedzą?

Drakensberge Hysbak Inc dysponują pięcioma czynnymi kopalniami głębinowymi w Górach Smoczych. Pracują w nich wspomniani przedstawiciele rasy negroidalnej, w beznadziejnych warunkach mieszkaniowych, za ósemkę na całe życie. Po to, żebyś ty mógł wozić dupę windą z cholernym lustrem na tylnej ścianie i wkurwiać mnie swoim „dzińdobry”.

Warto czasem pomyśleć. Bo wydobyć windę nie jest tak hop siup. Przede wszystkim, windy występują w konglomeratach wapiennych, razem ze wzmacniaczami gitarowymi. Teoretycznie byłoby to dobre, bo można by zarobić dodatkowo na wzmacniaczu, niestety, ów sprzęt elektryczny, muzyczny skądinąd, po zanieczyszczeniu trójwapnianem dwuwęglożelaza (popularnie zwanym windą) jest do niczego. Chyba, że grasz True Blackened Superblackmetal Blackened Once Again. Takich ludzi jest jednak mało, więc wzmacniacze się nie sprzedawały. Nie wiadomo jak teraz, bo zaraz po wydobyciu wędrują na miesiąc do kwasu a następnie za grosze wysyłane są do Chin, gdzie służą jako nawóz do telewizorów.

Wzmacniacze, które nadają się do grania, oprócz akustycznych, wydobywane są z kolei w Urugwaju. Tak, też mnie to dziwiło, że niby jak to w Urugwaju, przecież tam nic nie ma. Kiedy jednak urugwajscy naukowcy opracowali wzór otrzymywania wody z morza po odparowaniu soli stwierdzili, że to z dupy pomysł i wzięli się za coś pożytecznego. Mianowicie w swojej części Rio de la Plata zbudowali platformę wiertniczą. Nie, żeby faktycznie było coś do wydobywania, po prostu Urugwaj potrzebował prestiżu, a platforma miała mu ów prestiż dać. Dwa miesiące później dokopali się właśnie do wzmacniaczy. I wydobywają je spod dna La Platy. Wkładają do suszarni, suszą, pakują, wysyłają do Indonezji.

Indonezja jest niezmiernie ważnym elementem w handlu wzmacniaczami. Otóż to właśnie w Indonezji przyczepiane są symbole wytwórni sprzętu muzycznego. Jeśli jednak myślicie, że nie ma różnicy między wzmacniaczami Marshalla a Rolanda, jesteście w błędzie. Marshalle są kompletowane na Sumatrze, Rolandy na Celebesie. Mesy zaś – na Jawie. Stąd wniosek zapewne jakiś wynika, ale mam go w dupie. Sami sobie dośpiewajcie.

wtorek, 9 marca 2010

Autobusy.

W Chinach to, w Rosji tamto. Prawdziwe bogactwo naturalne ma jednak Mongolia. W Mongolii bowiem są autobusy. Owszem, autobusy są dość powszechną formacją roślinną, jednak najlepsze rosną w Mongolii. Tylko, że z autobusami jest problem, bo tylko jeden na dziesięć rośnie z pestką. Znaczy się, silnikiem. Dlatego aż do dziewięciu należy ów silnik dołożyć. Nie może to być jakiś tam zwykły silnik, nie, nie, to musi być silnik adekwatny.

Zazwyczaj silniki występują w dużych skupiskach, tuż pod powierzchnią ziemi. Jednakże gospodarka rabunkowa z pierwszej połowy dwudziestego wieku spowodowała, po pierwsze, wyczerpanie znacznej ilości tego zasobu, po drugie, cwane bestie się przeniosły głębiej. „Nie, kurwa, nie damy się wydobywać i wsadzać do Ikarusów” – tak powiedziały. To było w okolicach Tajsziru w pięćdziesiątym drugim – no i przeniosły się na dwieście metrów w głąb, trzysta – ale niektóre zdążyli szybciej złapać i teraz tworzą syntetyczne. Dlatego takie tanie. Od 1952 roku silniki są produkowane, a nie wydobywane. Pamiętam, bo to było tego samego lata, co otwieraliśmy pierwszą kopalnię prądu w Mongolii. Nie wiem czy wiecie, ale elektrownie to tylko taki pic na wodzie. W rzeczywistości prąd wydobywa się w kopalniach. Normalnie, w pokładach bazaltu i granitu leży sobie spokojnie prąd i tylko czeka aż go ktoś odkopie i złapie. Ewentualnie na pustyniach, choć mniej efektywny.

Zaczęli z tym prądem Egipcjanie. Można się śmiać, ale tak naprawdę odpowiedzcie sobie sami: po co im niby była Nubia? Bo prąd. Nie ma innej odpowiedzi: faraonowie podbili biednych Nubijczyków, stłamsili, wgnietli w ziemię i kazali im kopać prąd. A poprzedni właściciele nawet nie wiedzieli, że mają u siebie takie bogactwo naturalne. Zapytacie: „jasne, Egipcjanie, bez jaj, po co Egipcjanom prąd? Elektryczny, ma się rozumieć, w dodatku?” Otóż, zdaje się, im wtedy gorąco było. Mieszkali, naturalnie, w ciepłym kraju. Więc wiadomo: skąpe ubiory, białe szmaty na głowę i tak dalej. Tylko w jaki sposób wytrzymać w środkach transportu? W tramwaju, w metrze? A w biurach? W urzędach? Jeden z mądrych obmyślił więc klimatyzację, drugi odkrył prąd i frr! w Egipcie było OK.

Później jeszcze Tesla kombinował z tym prądem, ale on z kolei przekombinował. Bo chciał prąd, który już był wydobyty wsadzić z powrotem do ziemi, żeby każdy mógł sobie korzystać. Niestety, nie ma cudownego rozmnożenia – jak on ten cały prąd zaczął wtłaczać w glebę, to w okolicy zaczęło go brakować – bo prąd raz wydobyty krąży po świecie. Więc do swojego eksperymentu musiał użyć prądu, który jakieś 1000, czy więcej lat wcześniej na światło dzienne wydobyli Dolinonilowcy. I nie dał nic w zamian – przez to wszelkie urządzenia elektryczne przestały działać. Ale Tesla był w porządku i mu odpuścimy, bo go lubię. Za to nie odpuszczę Chińczykom.
Widzieliście kiedyś tablicę szkolną? Nie tę nową, białą, tylko tę starą, zieloną? Głupie pytanie, wiem, widzieliście. A wiecie, z czego je robią? Nie wiecie? No to trudno. Takie wtrącenie to było.

Teraz Chińczycy. Jak wiadomo, Chińczyków jest w pizdu i jeszcze kawałek, co stanowi niemały problem dla rządzących, bo już nie ma czym tej masy karmić. I o ile w przypadkach przemysłowo rolniczych jest to przydatne – pole gitar skoszone w jeden dzień – to jednak problem żywnościowy jest znaczny. Pewnie, chłopi chińscy się cieszą, bo ostatnio dostali 100% podwyżki – z ćwierć miski ryżu dziennie do połowy – w dalszym ciągu jest to mało, a ludności przybywa. W związku z tym Zhongua wprowadziły przepisy dotyczące dzieci. Jedna para może mieć jedno dziecko. Logiczne, sami pomyślcie 1 = 1.

Jeśli dana para ma więcej niż jedno – no, dajmy na to, nie wyszło im coś, i zaszła kobiecina drugi raz w ciążę. Albo, nie daj Boże, urodziły się bliźniaki. Wtedy przychodzi odpowiedni urzędnik i dziecko zabiera. Losowo. Rzuca monetą, zdaje się. Te dzieci są zabierane do takiego wielkiego magazynu. Tam dobierane są w pary – przeciwna płeć, podobny wzrost i waga – następnie pakowane do drucianych klatek na tydzień. Po tygodniu wyjmują je z tych klatek, wsadzają do miksera, wysokiego na metr, wciskają przycisk „mus dziecięcy” i zastanawiają się: „Will It Blend?!”. Za każdym razem okazuje się, że tak. Wtedy biorą te dzieci, czy raczej mus, wlewają do formy, suszą, pakują i sprzedają na Zachód. To są właśnie tablice szkolne. Przyznajcie sami, cóż za barbarzyństwo! Zamiast dać reszcie Chińczyków do jedzenia! Z tego właśnie powodu Chińczykom nie odpuszczę.

Choć, jest jeszcze jeden powód. Chińska armia. Pomijam, że mają więcej żołnierzy niż wynosi cała populacja Polski, nie w tym rzecz. Słyszeliście o Kraju Ałtajskim? Tam, w miejscowości Kuria, urodził się słynny ogrodnik, Михаил Калашников. Odkrył on interesującą roślinę – Avtomatus Calasnikovus. Chińczycy upierdalają z niej magazynek i spust, a doczepiają dłuższy bagnet.

To się nie godzi.

The Blues Almighty

Dziś, właśnie dziś, odkryta została nowa formuła Bluesa - Blues Wszechmogący. Jeszcze nie wiemy, na czym polega - być może jest to blues dodekafoniczny, bądź atonalny; możliwe że zawiera w sobie wszelkie możliwe gamy bądź też jest Math Bluesem. Jest to do odkrycia.

W kwestii mniej almighty ale dalej bluesowej, poniżej oryginalny tekst Finansowego Bluesa: [dlaczego ciągle pisze "blueas"?]

Na ulicy, na ulicy
Szli dwaj zakonnicy, dwaj zakonnicy
Na ulicy, na ulicy
Szli dwaj zakonnicy, dwaj zakonnicy
Dwaj zakonnicy i już jest finansowy blues.

Mówi jeden, mówi jeden
Popatrz stary, popatrz stary
Tam na ulicy, na ulicy
Leżą dolary, dwa dolary
Dwa dolary i już jest finansowy blues.

Mówi drugi, mówi drugi
Wziąć je trzeba, wziąć je trzeba
To za zasługi, za zasługi
Z samego nieba, z samego nieba
Z samego nieba i już jest finansowy blues.

Wziąć je mieli już, wziąć je mieli już
Gdy się zjawił funkcjonariusz
Wziąć je mieli już, wziąć je mieli już
Gdy się zjawił funkcjonariusz
Funkcjonariusz i już jest finansowy blues.

Pora kończyć więc morału
Śpiewać nie muszę, śpiewać nie muszę
Że miast zakonnikiem, lepiej niż zakonnikiem
Być funkcjonariuszem, funkcjonariuszem
Funkcjonariuszem i już jest finansowy blues!


"Tedy jo" - zakonkluził Jimmy który najprawdopodobniej sam siebie nie zrozumiał.

poniedziałek, 8 marca 2010

Tramwaje

Wszyscy narzekają, że tramwaje się psują. Oczywiście, że się psują. Normalne. Z tym, że aby odpowiedzieć sobie na pytanie: „czemu się psują” trzeba wiedzieć, czym są tramwaje.

Wiecie, skąd są tramwaje? Tak, dobrze, z Rosji. Tramwaje otóż rosną na Syberii. Duża plantacja jest koło Irkucka na ten przykład. Te tramwaje się kosi. Normalnie, idzie się z sierpem i się ścina tramwaj. Trzeba uważać, podchodzić tylko z sierpem, jak zetnie się kosą, to tramwaj może się psuć. Przy tym pamiętać należy o zabezpieczeniu się i wbiciu pali z fludrami, jak na wilki, dookoła tramwaju. Po wszystkim trzeba dbać o ten tramwaj, trzymać go w doniczce, każdy osobno, podlewać olejem co dziesięć lat, no, przynajmniej co osiem.

Tymczasem, w Związku Radzieckim jak to w Związku Radzieckim – wiadomo, masówka. Nie dość, że wielkie plantacje robili, to jeszcze kombajnem kosili te tramwaje. Porównajcie sobie, sierp a kombajn. Nie ma bata, tramwaje się psują, bo są źle koszone były. Po ścięciu ładowali je w snopki, ustawiali, snopowiązałką wiązali za pantografy i tak zostawiali na kilka dni, potem rozdzielali: „ten damy Polakom, ten Czechosłowakom, a ten Niemcom, niech im się psują.” No sami powiedzcie, też byście się psuli, jakby was kombajnem kosili i tak traktowali. Z tym, że człowiek nie ma jak się popsuć, a tramwaj ma pełno przekładni, wałów, osiek, co tylko dusza zapragnie.

Dlatego potem je zmodyfikowali genetycznie. Tak, tak, jeździmy zmodyfikowanymi genetycznie tramwajami. Po wielu próbach usunięto z nich kierownice, bo to kierownice się najczęściej psuły. Pokombinowali, DNA poprzestawiali i bach! Mają takie pokrętełko zamiast kierownicy. Ale i tak jest co psuć. Gdyby chociaż trzymali te tramwaje jak należy, w doniczkach, gdyby je porządnie podlewali. Ale nie, trzymają w zajezdniach, wszystkie razem, na deszczu – nie ma dziwne że się psują. I będą się psuć!

Czy z kolei gitary. Z gitarami jest podobnie. Otóż gitary rosną w Chinach. Dwa razy do roku, w kwietniu i w październiku, chłopi chińscy wychodzą z maczetami, mach-mach, gitary pościnane, ładują je wszystkie na ciężarówki i rozwożą – do Hongkongu, na Filipiny, do Malezji – tam wkładają w to przetworniki, malują i wysyłają dalej w świat, na sprzedaż. Oczywiście dotyczy to tylko elektrycznych. I ludzie myślą, że to podróbki, gówno prawda, to po prostu Rhododendron Guitarus Chinense, chińska odmiana różanecznika. Wyhodowali sobie kilka odmian: Ibanesus Vulgaris, Fenderis Telecaster, Gibsonia Esgius. Owa skądinąd bujna i pasjonująca roślinność do złudzenia swym kwiatostanem przypomina znane marki gitarowe. Stąd te pomyłki i określanie gitar podróbkami, ale sami powiedzcie, czy to się nie opłaca? No, kurwa, opłaca się, jakby mi w ogrodzie wyrosło drzewko gitarowe to też bym ścinał i sprzedawał. Choćby za pół ceny, i tak byłbym do przodu.

Jak wspominałem, to dotyczy elektrycznych. Klasyczne rosną to tu, to tam, należą jednak do innego gatunku, Passiflora Guitaria Orientale. Najlepsze rosną na południu Hiszpanii, w odmianie Alhambra. Ale wiadomo jak to jest, rejon turystyczny, gdzie ci będą na wielką skalę hodowali marakuje gitarowe, tak łatwo nie jest, tylko kilka małych plantacji. Dlatego takie to drogie, bo Passiflora ma to do siebie, że pięknie brzmi, więc od najdawniejszych czasów właśnie owej rośliny wykorzystywano do produkcji gitar. Dopiero po Andresie Segovii zaczęli produkować inne gitary, bo się instrument zrobił popularny i roślinka była bliska wyginięcia.

Następnym razem dowiecie się o tablicach szkolnych i o autobusach. Pozdrawiam.

O sporcie

Zostało zadane pytanie: jakie są granice w sporcie. Granice możliwości ludzkich zostały przekroczone dawno. Czy są jakieś inne granice w sporcie? Spieszę z odpowiedzią: nie ma granic i nigdy ich nie było (poza chwilą, gdy Coubertin wymyślił "nowoczesny sport"). Od starożytności, wygrywał ten, kto więcej z siebie wycisnął.

Stąd bzdury o "czystości sportu", "sportowej złości", "sportowej rywalizacji" i tym podobne, którymi karmią nas kochani dziennikarze i oficjele nie nadają się do niczego więcej niż relacji telewizyjnej. Do której, nawiasem mówiąc, ktoś mógłby wymyślić opcję "Wyłącz komentatora, zostaw stadion/skocznię/tor". Rozważmy igrzyska olimpijskie. Te oryginalne, prawdziwe, starożytne. Tak, macie rację, składano przysięgę o nieoszukiwaniu. I zapewne przestrzegano jej - mówię tu o ogóle, nie o jednostkach. Ale próby oszustwa były są i będą, taka już ludzka natura. Wino, dieta, waga ciężarków, cokolwiek - sposobów aż nadto. Weźmy teraz aktualne igrzyska, tj. nowożytne. Doping? Ależ proszę, czemu nie. Ale taki jak my pozwolimy. Zwracam uwagę - można korzystać ze wszystkich środków, które nie znajdują się na liście zakazanych. Żal nie wspomnieć o astmie. Pomijając, że jeśli chora, to na paraolimpiadę - nie można powiedzieć, że "te środki nic nie robią" - jak orzekł Korzeniowski. Panie chodziarzu cenię waszmościa za wyczyny sportowe, ale teraz nie pieprz pan głupot. Jeśli nie działają, to po co je brać? Leki na astmę rozszerzają mięśnie, ułatwiają oddychanie. Ktokolwiek biegał, choćby na autobus czy w szkole na wuefie wie, jak ważne jest oddychanie w trakcie biegu. ile wystarczy, żeby nie być w stanie zrobić kroku. A co dopiero w sporcie wyczynowym, jakim jest takie oto bieganie.

Nie zamierzam w żaden sposób ukrywać, że sport w dzisiejszych czasach to już nie tylko zawodnik. To również cały sztab, od sprzętu typu łyżwy po lekarza specjalizującego się w środkach dopingujących. To jest jak wyścig zbrojeń - kto pierwszy opracuje nową łyżwę, kto lepsze narty, kto skuteczniejszy wosk, kto wygodniejsze buty, kto mocniejszy narkotyk. I nie ma co drzeć szat. Trzeba za to zdefiniować owe środki dopingujące - albo wszystko, albo nic. Pewnie, że przy wszystkim będą takie potwory jak w DDR, z drugiej strony w przypadku zabronienia wszystkiego - będą starali się wytworzyć środki niewykrywalne.

Wracając do tematu - jeśli chodzi o ludzkie możliwości - tak, przekroczone zostały już dawno.Może nie wszystko zależy od techniki, dużo zależy też od psychiki.



PS. Czemu kobiety i mężczyźni startują osobno?

Sałdat

Солдат



Третьи сутки в пути, ветер, камни, дожди,
Всё вперёд и вперёд, рота прёт наша, прёт
Третьи сутки в пути, слышь, браток, не грусти
Ведь приказ есть приказ, знает каждый из нас.

Напишите письмецо, нет его дороже для бойцов,
Напишите пару слов вы девчата для своих пацанов.



И на рассвете вперёд уходит рота солдат
Уходит, чтоб победить и чтобы не умирать
Ты дай им там прикурить, товарищ старший сержант
Я верю в душу твою солдат, солдат, солдат



Третьи сутки в пути, ветер, камни, дожди
На рассвете нам в бой, день начнётся стрельбой.
Третьи сутки в пути, кто бы знал что нас ждёт,
Третьи сутки в пути и рассвет настаёт.

Напишите письмецо как живет там наш родимый дом?
Из далёка-далека принесут его мне облака.



Падала земля, с неба падала земля
Разрывая крик в небе "Падла ты, война!"
Плавилась броня, захлебнулся автомат
Заглянул в глаза ты смерти, гвардии сержант!


Piękne, prawda?

A jest to utwór zespołu Lube pod tytułem właśnie Soldat. I tekstowo i muzycznie proste, a mimo to niesamowicie trafiające w głąb. Rosjanie potrafią.




Zmierzch Bogów

Znajdziesz węża w każdym Raju
Jak smar śliski, zimny jak lód.
Kłamstwo znajdziesz w każdym zdaniu
Reszta ma otumanić cię.

W czasach zupełnego szaleństwa
Mówimy: "mamy kontrolę"
Kończąc życie przed zbawieniem
Gdy krajami kupczy się.

Święte teksty, hokus-pokus
W świetle chwały krucyfiks
"Opłaćcie swe zbawienie z góry" -
Marne sztuczki klechów z TV.

Nie ufaj nikomu
To zbyt wiele kosztuje.
Strzeż się sztyletu
W samo serce ugodzi cię.
O, małe stwory, to nadchodzi bogów zmierzch!

Gdy podłoża naszych istnień
Upadają raz po raz
Prawo chroni je łamiących
Wygra ten, kto więcej da

Nawet bogowie wszelkich religii
Nie mają mocy na ten czas
Degeneracji, bo odkryliśmy
Że nie ma tronów w niebiosach.

Precz od tego ognia
Spali całą dusze twą.
Płomienie wciąż wyżej
Na nic zda się każdy schron.
O, małe stwory, to nadchodzi bogów zmierzch! 

Notka wstępna

Blog przeniesiony tu z racji ergonomii ze starego adresu: morgoth.blog.pl . Wznawiam od notki z wierszem, jako że wcześniej chujnia była. To tego, let's start.