czwartek, 25 marca 2010

Powstanie wegierskie

W roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym wybuchło powstanie Węgrów żyjących pod panowaniem austriackim. Chcieli własnego państwa, naturalnie. Wtedy ogólnie był czas zrywów narodowych, Wiosna Ludów, zdaje się. Otóż ci Madziarzy potrzebowali pomocy. Byli ciemiężeni przez Austriaków, zero oficerów, organizacja kiepska, a trzeba było jakoś to powstanie porządnie przeprowadzić. Przybyli więc dowódcy z innych krajów, między innymi z Polski. Józef Bem przybył. Dowodził na ten przykład obroną Budapesztu. Wtedy też pokazał swój talent genialnego konstruktora. Zachciało mu się oddać urynę. Nie chciał jednak czynić tego gdy patrzeli na niego Austriacy. Lać naprzeciwko pięciu tysięcy pedałów – zapewne nieprzyjemne uczucie. Poszedł do drzewa i je wydrążył. Pisuar zrobił. Pierwszy na świecie. Węgrzy jak to zobaczyli, to oszaleli z radości i wydrążyli w ten sposób wszystkie drzewa w promieniu dziesięciu kilometrów od Budapesztu. Ma się rozumieć, Budapeszt padł tym samym, no bo był niebroniony. Bem popłakał się i z żałości uciekł do Turcji.

Kiedy przybył do Stambułu, od razu poszedł do sułtana. To taki ich król, tylko na głowie zamiast korony ma ręcznik. Ów sułtan oznajmił Józiowi, że owszem, bardzo proszę i jak najbardziej, bitte-dritte – rozumiecie, łamanym językiem rozmawiali, bo kto w końcu zrozumie Turka – niech zostanie i służy Wielkiej Porcie, ale musi się na Islam nawrócić. Tu był haczyk – nawrócenie się na wiarę Mahometa to nie takie hop-siup. Trzeba otóż ogolić całe ciało i tak chodzić przez dwa lata, goląc się codziennie. Nawet rzęsy golili. Dopiero potem można przyjąć nowe imię i zostać uznanym za muzułmanina. Zwłaszcza jest to przestrzegane w Turcji, stąd zresztą powiedzenie – goły jak święty turecki. Udało mu się to, nawiasem mówiąc, przeszedł nawet próbę wody – polegającą na wypiciu wody z dziesięciometrowej studni, znajdując się w jej wnętrzu.

Taka mała dygresja, ale ważne jest wszak co działo się na Węgrzech. Gdy przyszli Rosjanie – bo trzeba wiedzieć, że Car przyszedł na pomoc Arcyksięciu – i zobaczyli te drzewa, to oszaleli całkiem zupełnie. Wiadomo, przyszli z Syberii, gdzie drzew nie ma, to nie wiedzieli co to jest. Za namową oficerów spalili więc rzeczone. Gdy za jakiś czas przyszli Węgrzy, złapali się za głowę widząc pogorzelisko. Krzyknęli tylko „O ja pierdolę” i zrobili w tył zwrot. Do Bukaresztu sobie poszli. Nawiasem mówiąc, to musiało pięknie brzmieć, takie zgodne „ojapierdolę” z dziesięciu tysięcy gardeł.

Przybyli do Bukaresztu, zobaczyli łabędzie. Bardzo cenili sobie te ptaki i nawet chyba jednego w herbie mieli. Albo to nie oni. W każdym razie, zasiedli nad brzegiem jeziora i spoglądali na łabędzie. A po drugiej stronie siedzieli Rumuni. Żeby dopełnić wszystkiego, przyjechała polska wycieczka. Radziwiłłowie sobie przyjechali porzucać chleb. Mieli takie świetne katany japońskie, że to raz się machnie i już chleb pokrojony. Rzucili quoque łabędziom, Rumuni byli jednak szybsi. Zjedli chleb. Dla królewskich ptaków nic nie zostało, więc wzbiły się w niebo zamiarem odlecenia dokądś, nie miały jednak siły i spadły martwe. Węgrzy wyrwali katanę Radziwiłłowi i popełnili zbiorowe seppuku jedną kataną.

Głupio jednak zrobili, bo zabili się nie patrząc w niebo. A na niebie była wtedy kometa. Z tego ciała niebieskiego spadła pierwsza w świecie zapalniczka. Spadła na kobietę, stąd nazwa, nawiasem mówiąc, lecz odkąd amerykanie przejęli produkcję kopii tego sprzętu, to zamerykanizowali nazwę i przemianowali na Zippo. Wcześniej jednak zajmowali się tym Finowie. Wiecie tacy mali, wyglądają jak Mongołowie. Lapończycy, ma się rozumieć. Otóż Finowie świetni byli w sprawach metalowych. Do dziś są, ale to odbiega od tematu. Zrobili sto tysięcy ton zapalniczek typu Zippo i sprzedali je, zaś oryginał umieścili w katedrze w Akwizgranie, gdzie spoczywa po dziś dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz