niedziela, 1 kwietnia 2012

Dawno nic nie pojawiało się na tym niecnym blogiszczu, rzec można, pustynne krzaczki rodem z Lucky Luke'a przewijają się w tę i z powrotem. Dzisiejszy wpis będzie znowu raczej reklamą niż pełnoprawnym wpisem ale, goddammit, trochę autopromocji nie zaszkodzi.

Tworzę teraz dwa projekty, w czym jeden współtworzę. Ten współtworzony, z którego dumny jestem niesamowicie, bo jest ekspresją tradycji transcendującej na nowoczesnoći... znaczy, takie bzdury absurdalne. W formie komiksu. Bardzo zwykłego, ale istowo dobrego. Tak Bardzo Zwykły Komiks.

Drugi, to audycja w studenckim radio MORS UG. Audycja zowie się Pionierzy Ciężkiego Grania (klikniesz, trafisz na twarzoksiążkową stronę) i prezentowana jest muzyka ogólnie pojęta jako rockowa (choć nie tylko) z lat '60, '70, '80 (choć nie tylko). Zapraszam do słuchania (co prawda tylko w internetach) w środy o 20.00.

No a poza tym to krzaczki latać będą dalej, przynajmniej w najbliższym czasie. Da Swaróg, coś się zmieni.

środa, 18 stycznia 2012

Black Sun

Under the sign of Black Sun we go for tomorrow

Black Sun is shining over our realm
It shines both dark and cold

No man shall stand its lethal rays
No man shall remain alive

We go for tomorrow that is concealed
To kill and to dance on the graves
You don’t know what Black Sun will bring to you
But we know and we cheer at that.

wtorek, 10 stycznia 2012

Andrew MacLaughlin

Andrew MacLaughlin
Lat 27
Urodzony w Aberdeen
Absolwent Uniwersytetu w Glasgow
Dezerter Special Air Service
Potrzebny specjalny dozór
Lakoniczne dane. Człowiek obdarty z osobowości, ograniczony do tabel i uwag. Notatek. Utrzymany przy życiu jedynie dla zadania, które ma wykonać, a którego nikt z czystym kontem wykonać by nie mógł. Czy nie chciał, raczej. Co prawda idzie za nim obietnica wyczyszczenia kartoteki, przywrócenia na łono społeczeństwa, które jak kochająca matka przyjmie i włoży pierścień swój na palec… ile jednak są warte ich obietnice? Gdyby za każdą niedotrzymaną przez władzę obietnicę dać nowe życie wszystkim tym brzuchatym dzieciom z Afryki, nie starczyłoby miejsca na domy. Wierzyć w nie? Nie da się takiej wiary nazwać nawet naiwnością. Co jednak ma zrobić człowiek postawiony przed brakiem wyboru? Nie dokona przecież, do cholery, wyboru. Może co najwyżej czekać na wyrok, a wyrok zawsze jest ten sam, choć brzmi zazwyczaj różnie. Zawsze ma jednak ten ponury, ostateczny charakter. Nie ma różnicy, czy wykonany zostanie przez jednego człowieka, czy przez bandę psów. Czy katem będzie ktoś obcy, czy skazany. Wyrok jest wyrokiem, a z każdym dniem jego wykonanie coraz bliższe.
Kiedyś lubiłem wierzyć w różne bzdury. Ideały, wartości, cele. Jaki może być cel w życiu człowieka? Jeden jest Cel, jest to cel wspólny i w każdym przypadku zostanie osiągnięty. Choć, przyznać trzeba, różnymi środkami. Jedynym pewnikiem ten cel jest. A wartości? Śmiech. W obliczu Celu wszelkie wartości okazują się być bez znaczenia. Ideały. Kto dziś wierzy w ideały? Kto przy zdrowych zmysłach, w świecie ogarniętym żądzą władzy, żądzą starą jak ludzkość, jest w stanie z czystym sumieniem stwierdzić, że wierzy w ideały? Głupiec albo młokos. Nie byłem głupcem, nie uwierzę w to. Byłem na to za młody, co przywodzi nas do pięknej konkluzji: byłem młokosem. Młokosem, który naoglądał się za dużo filmów i naczytał za dużo książek. Tak, czytałem książki. Byłem jednym z tych, którzy powinni byli być zamknięci w klasztorze, czyż nie? Jeśli to będzie rekompensatą, piłem. Piłem niewiele, bo i głowy mocnej nie miałem. Nie lubiłem pić, piłem jednak co dzień. Nienawidziłem się za to, co robiłem pijany, nienawidziłem tego, jak się czułem następnego dnia. Na początku. Przez pierwsze dwa lata. Przez cztery kolejne nie było żadnego „następnego dnia”. Lubiłem jednak ten stan, kiedy po którejś z rzędu, z czasem coraz późniejszej, szklance litery w książce zlewały mi się w jedną masę, a ja wkraczałem do świata przedstawionego. Nie istniała rzeczywistość, w której żyć musiałem na co dzień.
W końcu jednak skończyłem. Poszedłem do wojska. Okazałem się niezły, więc po dwóch latach wzięli mnie do Specjalnych. Tam jednak nie wytrzymałem. Uciekłem po pół roku. Jaki jest sens robienia indywidualnej maszyny do zabijania, potrafiącej dać sobie radę w każdej sytuacji – a mimo to uzależnionej od dowódcy? Żyłem wtedy marzeniami, chciałem wierzyć w jednostkę, choć powoli docierało do mnie, że jednostka w tym paskudnym świecie nie znaczy nic nie dlatego, że chcą, żeby tak było, tylko dlatego, że masa, przytłaczająca masa jednostek tego chce. Pół roku w SAS wystarczyło, żebym nauczył się wystarczająco dużo do przeżycia, a nie zrobiło ze mnie idioty. Uciekłem w pełnym ekwipunku. Do Szkocji. W góry. Na początku chciałem organizować partyzantkę, siły zbrojne, cokolwiek, by utworzyć mały, niezależny kraik. Szybko połapałem się, że to bzdura. Raz – z powodu olbrzymiej siły wroga. Dwa – z powodu idiotyzmu potencjalnych współwalczących. Bo i rządzić nie chciałem, chciałem kraju, w którym każdy sam sobie byłby panem – co udać się nie mogło. Uciekałem wiec znowu. Do Kanady. Wciąż Korona, rozległy to jednak kraj i byłbym samowystarczalny. Samowystarczalny młokos, jak to brzmiało dumnie. Miałem dwadzieścia pięć lat, dwuipółroczne szkolenie wojskowe za sobą i skończone trzyletnie studia na jakimś „prestiżowym” kierunku.
Było oczywiste, że wpadnę. Wpadłem miesiąc po zakwaterowaniu się. Poszedłem do miasta, wieści mi się zachciało. Pech, że akurat na wszystkich okładkach było moje parszywe lico. Podobno złamałem kilka przepisów, coś ukradłem, kogoś zabiłem. Prawdopodobnie sporo z tego było prawdą. Na pewno ukradłem łódź, którą dopłynąłem do Grenlandii. Porwałem też samolocik na ostatni kawałek drogi. Zabiłem motocyklistę. Skąd jednak wiedzieli o wszystkim tak szybko? Nie miałem pojęcia, nie stanowiło to zresztą żadnej różnicy. Liczyły się fakty. A fakty były takie: siedziałem w jakiejś ponurej norze, bez światła, ledwo mogąc się położyć.
Miasto… dlaczego poszedłem do miasta? Bogowie, ja nienawidzę miast.  Klaustrofobia wyziera zza każdego zaułka, zza każdej przecznicy, z każdego zapyziałego rogu. Tysiące nic nie znaczących ludzi, ich szare, nieobecne twarze. Ciągły pęd i hałas, miliony barw, sprowadzających się do szarości, miliardy dźwięków, sprowadzających się do jednego, fałszywego pisku, rezonującego niesamowitym, parszywym dudnieniem. Fetor spalin, dezodorantów, perfum, gołębi, kotów, psów i szczurów. Oto czym jest miasto – zagładą dla oczu, uszu, nosa i umysłu.
Czasem jednak, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, trzeba się z ludźmi spotkać. Ot, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Niestety, nie jestem totalnym odludkiem, to się mści. Fakty przedstawiały się zatem następująco: dostałem pałą przez łeb na pierwszej stacji benzynowej, do jakiej zaszedłem i teraz siedziałem w nieznanej mi norze.
Wreszcie, chyba po kilku dniach, pojawiła się jakaś twarz. Ktoś wszedł do mojej celi i przyłożył mi w głowę.
Obudziłem się na posterunku policji, w kajdankach, przywiązany do krzesła. Byłem sam, a w pokoju panował półmrok. Kiedy poruszyłem głową, okazało się, że nie jestem sam. Przedstawili mi propozycję, klasycznie, nie do odrzucenia. Nie pamiętam już, czym dokładnie mnie złamali – rodziny nie mam i nie miałem, a przez całe życie raczej szukałem śmierci – bo i cóż warte jest życie szczura? A zwłaszcza – szczura bez stada? Tak czy inaczej – złamali mnie i wciągnęli na swoje listy, a ja miałem misję. Czy tego chciałem? Pewnie, kiedy przystępowałem do Armii, chciałem misji – ale to było dawno temu. Na tym etapie chciałem tylko kominka i pełnego barku. A jednak.
Jakiś czas później znajdowałem się po drugiej stronie Atlantyku, po drugiej stronie Równika również. W Południowej Afryce, ściślej rzecz biorąc, a dokładnie – w Johannesburgu. W slumsach Johannesburgu. Siedziałem w jakimś brudnym szałasie, sąsiadującym z tysiącem identycznych szałasów. W środku było łóżko i, hm, to w zasadzie to. Pod łóżkiem był schowek na ubranie i broń. Nie byłem jeszcze pewien, kogo mam zabić, tę informację miałem dostać później, a na razie – podejrzewano, że będę zwiedzał. Ciekaw tylko byłem, co będę zwiedzał. Do zwiedzanej części Johannesburga była jakaś godzina drogi – o ile w ogóle wydostałbym się ze slumsów. Czułem się bardziej upodlony i bardziej samotny, niż kiedy przez półtora miesiąca mieszkałem w jaskini w Grampianach. Obcy klimat, obcy ludzie i przerażający fetor miasta. Nie mogłem jednak robić nic innego, niż – czekać. 

środa, 2 listopada 2011

Fallen Magic

http://www.4shared.com/file/EaV2TDdo/Fallen_Magic.html

Nowy zbiór kawałków, zarejestrowanych w domowym zaciuszu. With a little help from my friends - lepsze teksty! Endżojujcie, jeśli chcecie!

sobota, 24 września 2011

Wakin'

Budzisz się.

Powoli otwierasz oczy.

Próbujesz się podnieść, ale nie masz siły.

W pokoju jest dość ciemno, niewiele widać - mimo to rozglądasz się leniwie. Z wolna robi się coraz jaśniej, najwyraźniej obudziłeś się tuż przed świtem. Pokój, w którym leżysz jest czerwonawy, może lekko pomarańczowy, w każdym razie, utrzymany w ciepłych barwach. W dalszym ciągu nie możesz wstać. Nie pamiętasz, co działo się wczoraj, najwyraźniej niesamowicie się zmęczyłeś, nie czujesz zupełnie ani rąk, ani nóg. Zrezygnowany zamykasz oczy i wpadasz w półsen.

Budzisz się.

Obudziła cię kropla, która spadłą ci na czoło. Chcesz ją wytrzeć, ale nie możesz podnieść ręki. Za chwilę spadła kolejna, kolejna i jeszcze jedna, i jeszcze. Czerwone. Gwałtownie otwierasz oczy. Nad tobą wisi żyrandol z czterech rąk, urwanych w łokciach. Krwawiący. Tętno skacze. Rozglądasz się nerwowo. Leżysz na łóżku z ludzkich kości, okrytym ludzką, świeżą jeszcze, skórą. Cały pokój wydaje się wyłożony ludzkimi szczątkami, wszystkie krwawiące, śliskie. Teraz już wiesz, czemu nie możesz się podnieść - twoje kończyny leżą obok łóżka. Serce wali ci jak blackmetalowa perkusja. I teraz wytężasz słuch. Słyszysz powolne, ciężkie kroki, jak wchodzenie po schodach. Zbliżają się. Zapada ciemność.

sobota, 11 czerwca 2011

NDE

He used to sit aside the road
In his blue-white-red Buick
On his backseat he held a toad
And under legs a wooden stick

He sit like that for many years
Smokin' filthy cigarettes
Lookin' at the passing life
Thinking about nothing, just

Listenin' to what crickles near,
Waitin' for what was yet to come

N.D.E.!

One night, it was about eleven
He got outside that car
Went to some bushes to do what he needed
When he heard such a strange noise

He turned his body right away
And in a dirty moon glow light
He saw this truck, he couldn't say
He just stayed there and he cried

"It could've been me, it could've been me!
It should've been me, it should've been me."

N.D.E.!

His Buick lied there cracked in halves
Engine smoke mixing with haze
The truck which crashed burning slow
And the driver screaming loud

"You bastard, why'd you park right here?
Why didn't you sit in car?
Why do I have to burn alone?
And why do you just stand and cry?"

Then the driver cut his crap
With a very nasty sound
And his soul passed away
And his body turned to ash

So our hero went back home
And prepared himself a rope
Hanged himself in the living room
For the lack of any hope

N.D.E.!