Andrew MacLaughlin
Lat 27
Urodzony w Aberdeen
Absolwent Uniwersytetu w Glasgow
Dezerter Special Air Service
Potrzebny specjalny dozór
Lakoniczne dane. Człowiek obdarty z osobowości, ograniczony do tabel i uwag. Notatek. Utrzymany przy życiu jedynie dla zadania, które ma wykonać, a którego nikt z czystym kontem wykonać by nie mógł. Czy nie chciał, raczej. Co prawda idzie za nim obietnica wyczyszczenia kartoteki, przywrócenia na łono społeczeństwa, które jak kochająca matka przyjmie i włoży pierścień swój na palec… ile jednak są warte ich obietnice? Gdyby za każdą niedotrzymaną przez władzę obietnicę dać nowe życie wszystkim tym brzuchatym dzieciom z Afryki, nie starczyłoby miejsca na domy. Wierzyć w nie? Nie da się takiej wiary nazwać nawet naiwnością. Co jednak ma zrobić człowiek postawiony przed brakiem wyboru? Nie dokona przecież, do cholery, wyboru. Może co najwyżej czekać na wyrok, a wyrok zawsze jest ten sam, choć brzmi zazwyczaj różnie. Zawsze ma jednak ten ponury, ostateczny charakter. Nie ma różnicy, czy wykonany zostanie przez jednego człowieka, czy przez bandę psów. Czy katem będzie ktoś obcy, czy skazany. Wyrok jest wyrokiem, a z każdym dniem jego wykonanie coraz bliższe.
Kiedyś lubiłem wierzyć w różne bzdury. Ideały, wartości, cele. Jaki może być cel w życiu człowieka? Jeden jest Cel, jest to cel wspólny i w każdym przypadku zostanie osiągnięty. Choć, przyznać trzeba, różnymi środkami. Jedynym pewnikiem ten cel jest. A wartości? Śmiech. W obliczu Celu wszelkie wartości okazują się być bez znaczenia. Ideały. Kto dziś wierzy w ideały? Kto przy zdrowych zmysłach, w świecie ogarniętym żądzą władzy, żądzą starą jak ludzkość, jest w stanie z czystym sumieniem stwierdzić, że wierzy w ideały? Głupiec albo młokos. Nie byłem głupcem, nie uwierzę w to. Byłem na to za młody, co przywodzi nas do pięknej konkluzji: byłem młokosem. Młokosem, który naoglądał się za dużo filmów i naczytał za dużo książek. Tak, czytałem książki. Byłem jednym z tych, którzy powinni byli być zamknięci w klasztorze, czyż nie? Jeśli to będzie rekompensatą, piłem. Piłem niewiele, bo i głowy mocnej nie miałem. Nie lubiłem pić, piłem jednak co dzień. Nienawidziłem się za to, co robiłem pijany, nienawidziłem tego, jak się czułem następnego dnia. Na początku. Przez pierwsze dwa lata. Przez cztery kolejne nie było żadnego „następnego dnia”. Lubiłem jednak ten stan, kiedy po którejś z rzędu, z czasem coraz późniejszej, szklance litery w książce zlewały mi się w jedną masę, a ja wkraczałem do świata przedstawionego. Nie istniała rzeczywistość, w której żyć musiałem na co dzień.
W końcu jednak skończyłem. Poszedłem do wojska. Okazałem się niezły, więc po dwóch latach wzięli mnie do Specjalnych. Tam jednak nie wytrzymałem. Uciekłem po pół roku. Jaki jest sens robienia indywidualnej maszyny do zabijania, potrafiącej dać sobie radę w każdej sytuacji – a mimo to uzależnionej od dowódcy? Żyłem wtedy marzeniami, chciałem wierzyć w jednostkę, choć powoli docierało do mnie, że jednostka w tym paskudnym świecie nie znaczy nic nie dlatego, że chcą, żeby tak było, tylko dlatego, że masa, przytłaczająca masa jednostek tego chce. Pół roku w SAS wystarczyło, żebym nauczył się wystarczająco dużo do przeżycia, a nie zrobiło ze mnie idioty. Uciekłem w pełnym ekwipunku. Do Szkocji. W góry. Na początku chciałem organizować partyzantkę, siły zbrojne, cokolwiek, by utworzyć mały, niezależny kraik. Szybko połapałem się, że to bzdura. Raz – z powodu olbrzymiej siły wroga. Dwa – z powodu idiotyzmu potencjalnych współwalczących. Bo i rządzić nie chciałem, chciałem kraju, w którym każdy sam sobie byłby panem – co udać się nie mogło. Uciekałem wiec znowu. Do Kanady. Wciąż Korona, rozległy to jednak kraj i byłbym samowystarczalny. Samowystarczalny młokos, jak to brzmiało dumnie. Miałem dwadzieścia pięć lat, dwuipółroczne szkolenie wojskowe za sobą i skończone trzyletnie studia na jakimś „prestiżowym” kierunku.
Było oczywiste, że wpadnę. Wpadłem miesiąc po zakwaterowaniu się. Poszedłem do miasta, wieści mi się zachciało. Pech, że akurat na wszystkich okładkach było moje parszywe lico. Podobno złamałem kilka przepisów, coś ukradłem, kogoś zabiłem. Prawdopodobnie sporo z tego było prawdą. Na pewno ukradłem łódź, którą dopłynąłem do Grenlandii. Porwałem też samolocik na ostatni kawałek drogi. Zabiłem motocyklistę. Skąd jednak wiedzieli o wszystkim tak szybko? Nie miałem pojęcia, nie stanowiło to zresztą żadnej różnicy. Liczyły się fakty. A fakty były takie: siedziałem w jakiejś ponurej norze, bez światła, ledwo mogąc się położyć.
Miasto… dlaczego poszedłem do miasta? Bogowie, ja nienawidzę miast. Klaustrofobia wyziera zza każdego zaułka, zza każdej przecznicy, z każdego zapyziałego rogu. Tysiące nic nie znaczących ludzi, ich szare, nieobecne twarze. Ciągły pęd i hałas, miliony barw, sprowadzających się do szarości, miliardy dźwięków, sprowadzających się do jednego, fałszywego pisku, rezonującego niesamowitym, parszywym dudnieniem. Fetor spalin, dezodorantów, perfum, gołębi, kotów, psów i szczurów. Oto czym jest miasto – zagładą dla oczu, uszu, nosa i umysłu.
Czasem jednak, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, trzeba się z ludźmi spotkać. Ot, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Niestety, nie jestem totalnym odludkiem, to się mści. Fakty przedstawiały się zatem następująco: dostałem pałą przez łeb na pierwszej stacji benzynowej, do jakiej zaszedłem i teraz siedziałem w nieznanej mi norze.
Wreszcie, chyba po kilku dniach, pojawiła się jakaś twarz. Ktoś wszedł do mojej celi i przyłożył mi w głowę.
Obudziłem się na posterunku policji, w kajdankach, przywiązany do krzesła. Byłem sam, a w pokoju panował półmrok. Kiedy poruszyłem głową, okazało się, że nie jestem sam. Przedstawili mi propozycję, klasycznie, nie do odrzucenia. Nie pamiętam już, czym dokładnie mnie złamali – rodziny nie mam i nie miałem, a przez całe życie raczej szukałem śmierci – bo i cóż warte jest życie szczura? A zwłaszcza – szczura bez stada? Tak czy inaczej – złamali mnie i wciągnęli na swoje listy, a ja miałem misję. Czy tego chciałem? Pewnie, kiedy przystępowałem do Armii, chciałem misji – ale to było dawno temu. Na tym etapie chciałem tylko kominka i pełnego barku. A jednak.
Jakiś czas później znajdowałem się po drugiej stronie Atlantyku, po drugiej stronie Równika również. W Południowej Afryce, ściślej rzecz biorąc, a dokładnie – w Johannesburgu. W slumsach Johannesburgu. Siedziałem w jakimś brudnym szałasie, sąsiadującym z tysiącem identycznych szałasów. W środku było łóżko i, hm, to w zasadzie to. Pod łóżkiem był schowek na ubranie i broń. Nie byłem jeszcze pewien, kogo mam zabić, tę informację miałem dostać później, a na razie – podejrzewano, że będę zwiedzał. Ciekaw tylko byłem, co będę zwiedzał. Do zwiedzanej części Johannesburga była jakaś godzina drogi – o ile w ogóle wydostałbym się ze slumsów. Czułem się bardziej upodlony i bardziej samotny, niż kiedy przez półtora miesiąca mieszkałem w jaskini w Grampianach. Obcy klimat, obcy ludzie i przerażający fetor miasta. Nie mogłem jednak robić nic innego, niż – czekać.